Ostatnimi czasy kwestia szczepień rozbrzmiewa ostro jak nigdy wcześniej. W społeczeństwie pojawili się wolnomyśliciele, którzy rzucają wyzwanie panującej powszechnie opinii, wyrażając wątpliwości, czy są one konieczne. Co więcej, dzięki internetowi wiemy, że nawet wśród lekarzy brakuje zgody w tej kwestii i rodzice zmuszeni są chodzić od specjalisty do specjalisty, czytać stosy literatury, by w końcu podjąć decyzję. Ponadto wokół tematu obowiązkowych szczepień wciąż wybuchają afery i demaskacje, co znacznie narusza autorytet „oficjalnych” opinii i posiadaczy dyplomów medycznych. Przynajmniej tak sądzi autorka tego wywiadu – publicystka Anna Remisz. Jej dzisiejszy rozmówca to Jewgieni Pieskin, z wykształcenia matematyk, z powołania – analityk. Swą działalność zawodową Jewgieni urozmaicił konsultacjami na temat szczepionek i możliwości leczenia wielu chorób. Od wielu lat omawia te tematy na swym blogu (http://eugenegp.livejournal.com/) i w mediach społecznościowych (http://bez_privivok.livejournal.com/).
Anna Remisz: Jewgieni, masz dwoje dzieci. Czy oboje są niezaszczepione? Może jednak posiadasz doświadczenie szczepionkowe?
Jewgieni Pieskin: Doświadczenie szczepionkowe mam przede wszystkim własne. Jednym z moich dziecięcych rozczarowań była okrutna świnka (nagminne zapalenie przyusznic), która popsuła mi wakacje w Jessentuki, kiedy miałem osiem lat. „Jak to!? – oburzyłem się – przecież zostałem zaszczepiony!”.
Własne doświadczenie szczepienia przeciw grypie w wieku, kiedy podejmuje się świadome decyzje, też mnie rozczarowało, lecz nie było wystarczająco wyeksponowane: szczepienie przeciw grypie zaliczyłem do wyjątków wywołanych przez podstępną naturę wirusa grypy.
Niemniej w chwili narodzin pierwszego dziecka byłem bardzo pro-szczepionkowym rodzicem („Dzieci trzeba chronić!”) i nawet z żoną nie chcieliśmy wyjść z oddziału położniczego, dopóki dziecko nie otrzyma BCG (w tamtych czasach byłem już dość „świadomym użytkownikiem”, znałem się na rodzajach szczepionek przeciw gruźlicy). Innych szczepionek nie podawano wówczas na rosyjskich oddziałach położniczych. Nawet nie przypuszczałem, że w przyszłości będziemy pisać odmowy szczepień.
Punktem zwrotnym w moim stosunku do szczepień profilaktycznych była rozmowa z lekarką, która już dwa miesiące po opuszczeniu oddziału położniczego musiała leczyć atopowe zapalenie skóry u mojego dziecka. Powiedziała: „Proszę pomyśleć o tym, by przełożyć kolejne szczepienia do chwili ukończenia przez dziecko roczku lub przynajmniej szczepić je w trybie indywidualnym”.
W tamtej chwili niezauważalnie dla samego siebie zboczyłem z dobrze nasmarowanych torów utartych przez propagandę SANEPIDU. Musiałem samodzielnie podjąć decyzję. Robiłem to, wychodząc z założenia o „trybie indywidualnym”: poszukiwałem informacji o tym, jakie szczepionki można przesunąć w czasie, które muszę podać dziecku, jaką szczepionkę wybrać itd. Zadawałem pytania specjalistom, prosiłem o dane na temat składu i reaktogenności szczepionek, porównywałem rosyjskojęzyczne źródła z międzynarodowymi zaleceniami.
Dziwnym trafem lista szczepionek, które planowałem podać dziecku, za każdym razem się skracała, aż w końcu została pusta.
AR: Tę drogę przebyło wielu rodziców. Proszę opowiedzieć, czy dostrzegł Pan istotną różnicę pomiędzy rosyjskim i międzynarodowym podejściem do szczepień?
JP: Bez względu na globalizację wiedzy medycznej i zawodu lekarza, do której już dawno doszło, nie da się nie zauważyć, że kraje, które zachowały własną szkołę medyczną lub samodzielnie kształtują budżet służby zdrowia, samodzielnie kształtują własną politykę szczepionkową. Jeśli widzi się, że taki kraj nie włącza jakiejś konkretnej szczepionki do kalendarza, bez względu na zalecenia WHO, mimo woli nasuwa się pytanie: czyżby oni nie zgadzali się z tym, że korzyść wynikająca ze szczepionki stanowi bezsporny fakt naukowy? Może ten fakt podlega jednak dyskusji? Klasycznym przykładem jest odmowa wprowadzenia masowych szczepień przeciw gruźlicy przez USA pod koniec lat czterdziestych XX wieku, kiedy ta choroba stanowiła bicz na kolorową ludność Ameryki, a szczególnie Indian w rezerwatach (http://eugenegp.livejournal.com/93393.html).
Kolejny znany przykład – Rosja do tej pory wykorzystuje pełnokomórkową szczepionkę przeciw krztuścowi, która wywołuje największy procent rejestrowanych powikłań neurologicznych. Z kolei dla Szwecji ten fakt (powikłania) stał się powodem rezygnacji ze szczepionki przeciw krztuścowi już w 1979 roku. Przez 17 lat, dopóki nie pojawiła się lepsza szczepionka, Szwedzi w ogóle nie szczepili swych dzieci przeciw krztuścowi (zaznaczam: z zerowym wpływem na śmiertelność).
AR: Czy ma Pan odnośniki do tych danych? Jak Pan myśli, dlaczego Szwecja posiadając tak pozytywne doświadczenia po odmowie szczepień przeciw krztuścowi, wprowadziła jednak szczepionkę bezkomórkową do swego kalendarza?
JP: Oto jedna z pierwszych publikacji, które doprowadziły do zaprzestania szczepień przeciw krztuścowi w Szwecji w latach siedemdziesiątych: (częstotliwość powikłań neurologicznych – 1:3100 zaszczepionych, i w artykule jest wytłumaczenie, dlaczego w Szwecji odnotowuje się wyższą częstotliwość powikłań niż w innych krajach: „Poza Szwedami nikt ich nie rejestrował”).
Oto świetny raport Szwedzkiego Instytutu Kontroli Chorób Zakaźnych ilustrujący faktyczną stronę kwestii szczepień przeciw krztuścowi w Szwecji i logikę służby zdrowia oraz fakty, które profesjonaliści w swych kręgach uznają za prawdziwe (na przykład niemożność uchronienia podatnej grupy noworodków do szóstego miesiąca życia przed krztuścem za pomocą szczepionek, niemożność zlikwidowania choroby i zapewnienia długotrwałej ochrony). I to jeszcze zanim stało się jasne, że szczepienie współczesną bezkomórkową szczepionką jest źródłem przenoszenia krztuśca. W sumie w celu dogłębnego zbadania tematyki krztuśca w wersji oficjalnej polecam zapoznawanie się z tym, co napisano drobnym drukiem.
Jeśli zaś uogólnić kwestię, „dlaczego podejmuje się nieskuteczne decyzje w dziedzinie ochrony zdrowia”, to… Dlaczego do walki z „morowym powietrzem” podczas epidemii dżumy strzelano z armat, dlaczego przecinkowca cholery usiłowano powstrzymać przy pomocy wojskowych barykad na drogach, dlaczego do walki z narkomanią penalizuje się zażywanie narkotyków? Decyzje w dziedzinie medycyny prewencyjnej podejmują politycy za pieniądze państwowe i to czyni nas podatnymi nie tylko na szkodę wyrządzaną przez nieuzasadnione doktryny naukowe (tak było zawsze i tak będzie), lecz także na krótkowzroczną konieczność szybkiego przedstawienia jakiejkolwiek zrozumiałej decyzji; na grupy nacisku (którymi mogą być zarówno firmy farmaceutyczne z ogromnymi budżetami marketingowymi, jak i dobroczyńcy spośród działaczy społecznych). W sytuacji, gdy „dzieci płaczą właśnie tu i teraz”, politycy medyczni muszą stosować środek o silnym działaniu za pieniądze budżetowe, jeśli tylko jest on dostępny. Przecież dzieci rzeczywiście płaczą, a krztusiec, jak wspomina wspomniany raport, jest niezwykle męczącą dla rodziców chorobą. I nagle płacz wszystkich cichnie. Co prawda zastępują go samotnie przelewane łzy – za to niewielu. Owszem, możliwe, że za kilka lat wszyscy znów zapłaczą jeszcze bardziej gorzkimi łzami, lecz z bieżącym problemem spektakularnie poradziliśmy sobie właśnie tu i teraz! Kierownik grupy badającej zgodnie ze standardami medycyny dowodowej szczepionki przeciw grypie, Jefferson, określił tę tendencję jako „bierz co dają” (availibility creep – chodziło o to, że władze mają tendencję do zalecania szczepionki, jeśli tylko jest dostępna, a bez znaczenia jest fakt, czy jej korzyść jest udowodniona; patrz źródło angielskie).
AR: Dlaczego zaczął Pan pisać o szczepionkach? Jak głęboko i od jak dawna „siedzi Pan w temacie”? Czy ma Pan jakieś wykształcenie (może nawet nabyte w efekcie samodzielnego dokształcania) pozwalające na zrozumienie tej kwestii w sposób profesjonalny?
JP: Moją zasadniczą specjalizacją jest praktyczna matematyka, co daje mi możliwość dość komfortowej pracy z zastosowaniem prawdopodobieństwa, przedziału ufności, hipotez zerowych i wszystkiego tego, co stanowi w chwili obecnej arsenał „medycyny dowodowej”, w tym także jej możliwych niedociągnięć. Niestety, znaczna większość lekarzy jest źle przygotowana do zrozumienia statystyki, nawet medycznej, i okazuje się nie być w stanie prowadzić merytorycznej dyskusji na temat prawdopodobieństwa, do której w sumie sprowadza się przedmiot sporu między zwolennikami i przeciwnikami szczepionek. Znacznie owocniejsze są rozmowy z badaczami w dziedzinie medycyny i biologii.
AR: Czy udało się zaczerpnąć jakąś wiedzę z rozmów z biologami?
JP: Uprzejme prowadzenie dyskusji z poinformowanym rozmówcą pozwala uzyskać nowe dane lub przynajmniej przeprowadzić poszukiwania dodatkowej argumentacji. Biolodzy nie posiadają żadnej „wiedzy tajemnej”: ani na korzyść szczepionek, ani przeciwko nim. W każdym razie dotychczas taką wiedzą ze mną się nie dzielili.
Jednak wracając do poprzedniego pytania: w celu zrozumienia przedmiotowej kwestii oczywiście musiałem zagłębić się w immunologię i epidemiologię oraz (znacznie głębiej, niż bym sobie tego życzył) w historię medycyny i organizację służby zdrowia. Wiązało się to z koniecznością uzyskania dodatkowej wiedzy z zakresu medycyny klinicznej, której zresztą wciąż nie uznaję za wystarczającą. Jeśli odnieść się do kalendarza, to mój staż „dogłębnego studium” tematu szczepień profilaktycznych wynosi 14 lat.
AR: To wcale niemało… Proszę opowiedzieć szczegółowo o lekarzach, którzy nie znają się na statystyce. Co chce Pan przez to powiedzieć? Czy ma Pan na myśli, że zalecając szczepienia, zwyczajnie się zabezpieczają?
JP: Rzecz właśnie w tym, że ludzie często zwyczajnie nie rozumieją, co konkretnie oznaczają dane pochodzące z jakiejś analizy lub badania (patrz szczególnie: http://eugenegp.livejournal.com/183251.html). Lekarze nie rozumieją liczb związanych z prawdopodobieństwem, którymi operują. Nie nadążają za zastępowaniem pojęć w badaniach, w których wyniki kliniczne zastępuje się wskazaniami laboratoryjnymi in vitro itd. Prowadzi to do hiperdiagnostyki, niebezpiecznej terapii i niedoceniania ryzyka niekorzystnych powikłań.
Lekarze właściwie często przyjmują na wiarę slogany marketingowe producentów szczepionek (lub innych preparatów). Na przykład twierdzi się, że skuteczność pewnej szczepionki wynosi 80 procent, a uważne przeczytanie samej ulotki załączonej do szczepionki ujawnia, że skuteczność mierzono nie w zależności od zachorowalności lub śmiertelności, lecz według pojawiania się przeciwciał na czynnik chorobotwórczy. Poza tym, z rzetelnych badań dokonanych w świecie realnym wiadomo, że występowanie przeciwciał szczepionkowych może nawet zwiększać zachorowalność lub śmiertelność, i to nie tylko w tak skomplikowanych przypadkach jak szczepionki przeciw AIDS, lecz także w przypadkach zwykłej infekcji bakteryjnej (http://eugenegp.livejournal.com/210617.html).
Skoro już o tym mowa, zaznaczam, że z jakiegoś powodu wytłumaczenie koncepcji „wpływu szczepionek na śmiertelność w wyniku wszystkich przyczyn” zajmuje więcej czasu w przypadku rozmówcy z wykształceniem medycznym niż ze zwykłym człowiekiem.
AR: Czyli Pańskim zdaniem rzeczywisty fakt zmniejszenia rozpowszechnienia infekcji, przeciw którym są szczepionki – „dzikiego” polio, odry, różyczki – nie świadczy o skuteczności szczepień określonej grupy wiekowej?
JP: Dokonała Pani w tym miejscu kilku jednoczesnych skrótów myślowych. Spróbujmy uporać się z nimi po kolei. Po pierwsze, przystąpiliśmy do oceny skuteczności szczepień według oddziaływania na świat rzeczywisty, a nie według liczby przeciwciał u zaszczepionych w eksperymencie na odporności. Po drugie, musimy ustalić, czym jest skuteczność szczepień. Wiadomo, że skuteczność szczepień należy ustalać w zależności od oddziaływania na zdrowie ludzi, lecz co konkretnie uznać za kryterium? Rejestrowane zachorowania? Liczbę diagnoz potwierdzonych laboratoryjnie? Średnią ciężkość choroby? Przenoszenie się schorzenia na inne grupy wiekowe? Liczbę zgonów z taką diagnozą? Śmiertelność ogólną czy dziecięcą z wszystkich powodów? Najbardziej nie chciałbym oceniać skuteczności szczepień w zależności od cyrkulacji określonego czynnika chorobotwórczego – osobiście nie mam żadnych powodów, by wymagać uśmiercania jakiegoś wirusa, jeśli nie wpłynie to na pomyślność ludzi. W przeciwnym razie ryzykujemy wpadnięcie w pułapkę szczepienia przeciw polio: zaczynając walkę z dziecięcym paraliżem ludzkość przestawiła się na likwidację „dzikiego” wirusa polio, a tymczasem liczba przypadków ostrych paraliżów wiotkich szybko rośnie. Możliwe, że kogoś uspokaja fakt, że dzieci nie okalecza „dziki” wirus polio, lecz szczep pochodzący ze szczepionek lub pokrewny enterowirus, który zajmuje zwolnione miejsce w ekosystemie, lecz mnie osobiście trudno jest pojąć taką logikę.
Zresztą nie mogę nie zwrócić uwagi, że w swym pytaniu wyliczyła Pani wyłącznie „żywe” szczepionki, za których wpływ na proces epidemiologiczny ceną zawsze jest większe ryzyko.
I w końcu „później” wcale nie oznacza „w następstwie”. W przeciwnym razie dojdziemy do tego, że szkarlatyna realnie zmniejszyła swe rozprzestrzenienie w następstwie wystąpienia towarzysza Malenkowa na zjeździe pracowników służby zdrowia, ponieważ ono poprzedzało spadek zachorowalności. Mamy przecież podwójne i potrójne ślepe, zrandomizowane próby z użyciem placebo. Jednak zwolennicy medycyny dowodowej właśnie dopiero co usilnie żądający przestrzegania standardów metodologicznych w przypadku na przykład homeopatii, nagle tracą zainteresowanie preparatami placebo, kiedy tylko wkraczamy w temat szczepionek profilaktycznych.
AR: No dobrze. Wrócimy do tego później. Proszę powiedzieć, czy Pańskie poglądy na szczepienia są raczej radykalne (kategorycznie opowiada się Pan „przeciwko”), umiarkowane (nie jest Pan „za” ani „przeciw”, czyli „każdy decyduje sam”) czy może sądzi Pan, że szczepionki są zwyczajnie niepotrzebne?
JP: Mam prosty pogląd: „na podstawie posiadanych przeze mnie informacji, w przypadku każdej spośród masowych szczepionek profilaktycznych wpisanych do zalecanego kalendarza szczepień dziecięcych, potencjalne ryzyko przewyższa potencjalną korzyść”. (Opinia ta nie jest dogmatyczna i dopuszczam możliwość, że jutro może nagle spaść na nas jakaś nowa choroba, przeciw której powstanie szczepionka profilaktyczna, której zastosowanie będzie uzasadnione ze względu na inny stosunek ryzyka do korzyści).
Oprócz tego szczepionki, podobnie jak inne środki profilaktyczne, stanowią złożony problem etyczny, przed którym nie należy bez potrzeby stawiać poszczególnych rodziców ani praktykujących lekarzy czy organizatorów służby zdrowia. Ponadto masowe stosowanie niektórych szczepionek na bieżąco, moim zdaniem, jest groźne dla społeczeństwa (chociaż jeszcze nie dla istnienia całej ludzkości).
AR: Proszę wyjaśnić jako matematyk (najlepiej przytaczając liczby), co oznacza wyrażenie „potencjalne ryzyko szczepienia przewyższa potencjalną korzyść”?
JP: Rozważmy to na dwóch całkiem różnych przykładach. W Afryce jest kraj Gwinea Bissau, w którym śmiertelność dzieci należy do jednych z najwyższych na świecie. Z pomocą międzynarodowych sponsorów trwa tam program szczepień, który na wsiach koordynowali pediatrzy. Medycyna białych ludzi cieszy się znacznym autorytetem i dobre matki niosą niemowlęta na szczepienia, a potem pokazują lekarzom zaświadczenia o szczepieniu. Rzecz jasna nie szczepi się dzieci chorych i z niedowagą.
Jednak pod koniec lat dziewięćdziesiątych doszło do przerwy w dostawach i przez jakiś czas szczepionek DTP (krztusiec, błonica, tężec) i przeciw polio po prostu brakowało, podczas gdy szczepionka BCG była dostępna. Na skutek tego w populacji liczącej 15 000 matek z dziećmi przypadkowo wytworzyły się dwie porównywalne grupy:
1. Dzieci, które zostały zaszczepione tylko BCG.
2. Dzieci, które zostały zaszczepione zarówno BCG, jak i DTP, oraz przeciw polio.
Okazało się, że w drugiej grupie dzieci w wieku od sześciu miesięcy do roku ogólna śmiertelność była wyższa o 84 proc. Po uzyskaniu tych danych sprawdzono dane z lat osiemdziesiątych, kiedy w Gwinei Bissau wprowadzono szczepienia DTP, i zauważono tę samą tendencję: dzieci zaszczepione BCG i DTP umierały częściej niż zaszczepione tylko BCG.
Według tych samych danych podana oddzielnie, bez DTP, szczepionka BCG wywoływała efekt ochronny (w porównaniu z w ogóle niezaszczepionymi – chorymi lub osłabionymi albo zwolnionymi ze szczepień w wyniku jakiegoś efektu społecznego niezwiązanego z gruźlicą).
Teraz wróćmy z Afryki do naszej szerokości geograficznej, na której panuje inny stosunek do BCG. Oficjalna pozycja na dzień dzisiejszy: „może i BCG nie pomaga w walce z gruźlicą płuc, za to (w nieznany obecnie sposób) zapobiega gruźliczemu zapaleniu mózgu wśród dzieci”.
Policzmy: niech skuteczność ochronna BCG w zapobieganiu gruźliczemu zapaleniu mózgu wynosi 90 procent – nie spotkałem w literaturze liczby wyższej od 86 procent – oznacza to, że tam, gdzie spośród niezaszczepionych na gruźlicze zapalenie mózgu zachoruje 10 osób, spośród zaszczepionych – tylko jeden. Weźmy stosunkowo świeże dane ze źródła (http://www.lvrach.ru/2013/01/15435600/): wyszczepialność BCG w Rosji wynosi 93 proc.; 20–23 przypadki gruźliczego zapalenia mózgu wśród dzieci do piątego roku życia rocznie. Z uwzględnieniem ochronnego efektu BCG powinno to oznaczać, że spośród 23 chorych 57 procent było zaszczepione, a 43 procent – nie. Czyli 13 chorych było zaszczepionych, 10 – nie.
W przypadku, gdyby szczepienie BCG przerwano, zwiększyłoby to hipotetycznie liczbę chorych na gruźlicze zapalenie mózgu w obecnej sytuacji do 140 osób. Czyli potencjalna „korzyść BCG” to 117 osób, które nie zachorują na gruźlicze zapalenie mózgu każdego roku (zaznaczam, że wystarczy wstawić rozsądne 75 procent efektu ochronnego, a liczba spadnie do 51 uratowanych przed zachorowaniem). Teraz przyjrzyjmy się, jak płacimy za tę potencjalną korzyść. Z tego samego źródła wiemy, że tylko oficjalnie w 2011 roku „wpisano na listę osób, które zachorowały po raz pierwszy, 607 dzieci z powikłanym przebiegiem szczepienia BCG, spośród nich w wieku 0–14 lat było 589, a w wieku 15–17 lat – 15 osób. Ciężkie powikłania po szczepionce BCG (uogólnione i rozsiane infekcje BCG wymagające leczenia szpitalnego) wystąpiły u 159 dzieci”. I chodzi tu tylko o specyficzne powikłania związane z infekcją wywołaną przez szczepionkę BCG, nie wliczając powikłań już występujących chorób, urazów związanych z naruszeniem techniki wykonywania zastrzyku, błędów personelu medycznego mylącego preparaty, wstrząsu anafilaktycznego i innych.
Nic dziwnego, że pozycja zajmowana przez Naczelnego Specjalisty ds. Gruźlicy w Rosji brzmi: „W chwili obecnej potencjalne ryzyko stosowania BCG przewyższa korzyść”.
AR: To, co Pan opowiada o Gwinei Bissau, natychmiast nasuwa myśl: „przecież nie podaje Pan wszystkich danych (dokładnie tak samo jak lekarze, których Pan krytykuje)”. Nie znamy przyczyny wysokiej śmiertelności niemowląt w tym kraju. W mojej opinii bez tej informacji nie da się analizować danych i wyciągać wniosków. Rozśmiesza mnie zdanie o „wyniku jakiegoś efektu społecznego niezwiązanego z gruźlicą” (zresztą na czym ma polegać skuteczność BCG: dzieci nie chorowały na gruźlicę ani gruźlicze zapalenie mózgu)? W ogóle BCG (i próbę Mantoux) krytykował każdy, kto tylko mógł. Nie rozważałabym tej szczepionki, gdyż moim zdaniem z punktu widzenia nowych danych nie jest ona interesująca.
JP: Proszę pozwolić, że uściślę: na tym właśnie rzecz polega, że zbawienny efekt BCG, którego można było się spodziewać w Gwinei Bissau, był niespecyficzny i niezwiązany z gruźlicą. Możliwe (jeśli nie był to efekt doboru według warunków socjalno-bytowych polegającego na szczepieniu wyłącznie zdrowych dzieci), że BCG w warunkach afrykańskich zwiększyła ogólną przeżywalność, zmniejszając śmiertelność w wyniku wszystkich przyczyn. Oczywiście nie znamy konkretnej przyczyny znacznej śmiertelności niemowląt zaszczepionych DTP w Afryce i możemy tylko wyciągnąć wniosek, że stały się one bardziej podatne na jakieś czynniki – może wirusowe zapalenie dróg oddechowych, może biegunkę, może wyczerpanie, a może miejscową warunkowo-patogenną bakterię.
Co więcej, jedną z cech odróżniających uczciwego przeciwnika szczepień od zwolennika jest to, że nie wstydzi się on powiedzieć: „nie wiem”. Mając na uwadze nie własną ignorancję, lecz fakt, że nasza wiedza o odporności i epidemiologii w dniu dzisiejszym jest ograniczona i dodatkowo wciąż się zmienia. Proces ten trwa nieprzerwanie w całej medycynie: lekarstwa i metody, które dziesięć lat temu miały na celu ratować ludzi, obecnie oskarża się o szkodliwe skutki uboczne i brak jakichkolwiek oznak, że ta sytuacja się zmieni. W takim przypadku nasze działania w dziedzinie profilaktyki muszą wyraźnie być podporządkowane zasadzie „przede wszystkim nie szkodzić”. Tematowi temu poświęciłem oddzielny artykuł (patrz: link do tekstu rosyjskiego http://eugenegp.livejournal.com/199553.html).
AR: Ciekawe przypuszczenia. Proszę opowiedzieć, jak dobiera Pan tematy szczepionkowe. Wątpię, czy budzi się Pan rano i zastanawia: „Może by napisać dzisiaj o szczepionce przeciw odrze!”.
JP: Zasadniczo bodźcem do napisania jakiejś notatki najczęściej jest jakaś informacja prasowa. Od wielu lat specjalny program komputerowy codziennie dostarcza mi wiadomości o szczepionkach i badaniach w tej dziedzinie. Niekiedy przeczytana informacja staje się mechanizmem spustowym dla własnych mini-badań wśród dostępnych źródeł. Zdarza się, że tekst piszę po konsultacji lub rozmowie z osobą, która zwróciła się o pomoc lub zwyczajnie po tym, jak ktoś zadał mi pytanie.
AR: Jaka informacja na temat szczepień była ostatnio najciekawsza?
JP: Należy uściślić, czy ma ona być ciekawa dla mnie czy dla Czytelników. Dla mnie bardzo ciekawa jest publikacja o możliwym mechanizmie porażki szczepionki przeciw chlamydiozie, którą kilkadziesiąt lat temu testowano na dzieciach w krajach rozwijających się. Zaszczepieni chorowali częściej. Przypuszcza się, że obecność przeciwciał stwarzała w organizmie „złudne poczucie bezpieczeństwa”: „Zadanie zostało wykonane!” – myślał organizm i nie atakował chlamydii podczas rzeczywistej inwazji.
Prawdopodobnie z większym zainteresowaniem spotka się badanie potwierdzające, że obecna epidemia krztuśca w USA wywołana została przez zastosowanie współczesnej szczepionki. Ten, kto został nią z powodzeniem zaszczepiony, stał się bezobjawowym nosicielem choroby, zarażając właśnie tych, dla których krztusiec jest rzeczywiście groźny, czyli dzieci do szóstego miesiąca życia.
AR: O ile wiem, podczas epidemii krztuśca w Stanach Zjednoczonych nie zachorowało wiele niemowląt do szóstego miesiąca życia (w tej grupie po prostu jest większa śmiertelność i dlatego właśnie o tym pisano), lecz wielu dorosłych, co oczywiście nie budzi optymizmu. Długo omawiałam tę wiadomość z innymi matkami i dla mnie osobiście informacja o tym, że zaszczepieni bezkomórkową szczepionką przeciw krztuścowi chorowali na krztusiec bezobjawowo stała się niemal kolejnym argumentem na rzecz szczepień. Czy przyszły Panu do głowy podobne myśli?
JP: Oboje moich dzieci przebyło krztusiec. Dla dzieci powyżej szóstego miesiąca życia krztusiec jest bardzo męczącym, lecz stosunkowo bezpiecznym schorzeniem, które przy właściwym leczeniu kończy się po 4–8 dniach. Jeśli zaś zachoruje dorosły, nie jest zagrożony, chociaż oczywiście kaszel jest uciążliwy. Za to obniżoną odporność przyszłe matki przekazują dzieciom karmionym piersią.
AR: Otóż to: „przy właściwym leczeniu”. Tylko gdzie je uzyskać? Łatwiej się zaszczepić (i właśnie tak wielu myśli). Pan dopiero co wypowiedział jeden z ważnych argumentów używanych przez przeciwników szczepień: przekazywanie odporności przyszłym dzieciom przed zaszczepione matki. Czy może Pan rozwinąć temat? Poza tym mam pytanie, czy sądzi Pan, że „dziki” krztusiec wywołuje dożywotnią odporność?
JP: Nie zaliczam się do przeciwników szczepionek. Przypuszczam, że rodzice powinni podejmować co do szczepień świadome decyzje oparte na wiedzy i w miarę możliwości dzielę się z zainteresowanymi informacjami, których nie podają niektórzy lekarze i pracownicy gabinetów szczepionkowych, naruszając tym samym prawo i etykę medyczną (choć niekiedy czynią to ze zwykłej ignorancji).
Na temat przekazywania odporności: jeśli mówimy nie o etycznej, lecz o praktycznej stronie zagadnienia, to każdą chorobę i szczepionkę należy rozpatrywać odrębnie. Właśnie w sprawie krztuśca wyjątkowo ważna jest ochrona przeciwciał matki w ciągu pierwszych miesięcy życia noworodka. Mówiliśmy już przecież, że krztusiec stanowi zagrożenie wyłącznie w tym okresie. Te przeciwciała przenoszą się zarówno przez łożysko, jak też za pośrednictwem mleka matki. I tu sprawa się komplikuje! Pierwsza szczepionka przeciw krztuścowi w tym okresie może w paradoksalny sposób osłabić ochronę przeciw krztuścowi, wyczerpując pulę przeciwciał matki zużytą na neutralizację antygenu szczepionkowego.
Wszystkie podręczniki traktujące o chorobach zakaźnych zarówno z czasów przedszczepiennych, jak i szczepionkowych zgadzają się, że krztusiec w sensie praktycznym wywołuje obniżenie odporności. Przypuszczam, że można się tym kierować przy podejmowaniu decyzji. Pojedyncze przypadki, podobnie jak we wszystkich układach biologicznych, zdarzają się (wyniki badań świadczą o tym, że ponownie choruje jedna osoba na 500), lecz mają łagodny charakter – u dzieci w szczególności takie nawroty niebędące obiektem specjalnych badań laboratoryjnych nie zostałyby zidentyfikowane jako krztusiec. Oczywiście jeśli sytuacja z cyrkulacją pałeczki krztuśca zmieni się, to odporność może się osłabić bez „przypominania”, lecz obserwując epidemię krztuśca w Moskwie i czytając o epidemii amerykańskiej widzimy, że żadne oznaki tego nie występują.
AR: Zrozumiałam. Przytoczył Pan piękny przykład tego, że nie zawsze najbardziej oczywista odpowiedź jest właściwa. Mam na myśli statystyczne prawdopodobieństwo faktycznego zachorowania człowieka na chorobę X, jeśli badanie na okoliczność jej występowania dało rezultat dodatni. Jaki to jednak może mieć związek z obowiązkowymi szczepieniami?
JP: Powszechna pomyłka nie polega na niewłaściwych obliczeniach arytmetycznych, lecz na niegotowości dostrzeżenia wszystkich hipotez, które należy rozważyć. Oto przykład: przed szczepieniami, 50 lat temu, śmiertelność w wyniku odry w krajach rozwiniętych wynosiła mniej niż 0,02 procent oficjalnie zarejestrowanych przypadków. Przyjmijmy skuteczność szczepionki przeciw odrze jako 92 proc. Pytanie: o ile szczepionka przeciw odrze obniża śmiertelność? Odpowiedź jest bardzo prosta: nie mamy pojęcia. Potrzebna jest informacja o tym:
a) jaka śmiertelność jest spowodowana wszystkimi przyczynami wśród niezaszczepionych przeciw odrze,
b) jaka jest śmiertelność spowodowana wszystkimi przyczynami wśród zaszczepionych przeciw odrze.
Istnieje oczywista, choć pomijana teza, że zarówno sama odra, jak i szczepionka przeciw niej, mogą w sposób niespecyficzny wpływać na inne schorzenia i spowodowaną przez nie śmiertelność. Jednak największy problem pojawiający się podczas rozmowy to wytłumaczenie, że 0,01–0,02 procent, którym grozi śmierć, nie są rozmieszczone przypadkowo i równomiernie: są to najprawdopodobniej osoby o cechach odporności przeciw odrze i one z dużym prawdopodobieństwem znajdują się w pozostałych 8 procentach, których nie zaszczepiono.
W charakterze ilustracji: podczas niedawnej epidemii odry wśród dorosłych w Disney World w USA, która uzyskała taki rozgłos i oddźwięk polityczny, zachorowało ponad 140 ludzi, głównie niezaszczepionych. Wszystko z nimi w porządku, nie donoszono o żadnych powikłaniach. Tymczasem na drugim brzegu USA absolutnie niezwiązana z tą epidemią zaszczepiona i hospitalizowana z innego powodu kobieta zaraziła się wewnątrzszpitalną odrą i zmarła. Mówi się, że miała obniżoną odporność.
AR: Czy może Pan krótko opowiedzieć, kiedy ona została zaszczepiona i na co zmarła?
JP: Nic ciekawego się nie wydarzyło: zmarła była zaszczepiona, zaraziła się w szpitalu, po prawdopodobnym kontakcie zbadano jej antyciała i analizy wykazały, że posiada je w wystarczającej ilości. Nie występowały typowe objawy, takie jak wysypka, i według autopsji zmarła na odrowe zapalenie płuc. Za życia nie postawiono diagnozy ((http://www.medpagetoday.com/InfectiousDisease/GeneralInfectiousDisease/52473).
AR: Czyli na tle spadku odporności… Wszystko zależy więc od jednostki, a my jeszcze tak mało wiemy… Przejdźmy do kwestii, na ile szczepionka przeciw odrze zmniejsza zachorowalność. Moim zdaniem jest to bardziej aktualne w przypadku kampanii szczepionkowych. Na przykład ja jestem skłonna dostrzegać w szczepieniach przede wszystkim czynnik ekonomiczny (pomijam hasło likwidacji bakterii i wirusów, które zazwyczaj służy WHO za przykrywkę, ponieważ moim zdaniem są to ogniwa wspólnego łańcucha), który nastawiony jest na to, by zmniejszyć liczbę chorych (przez skrócenie łańcucha roznosicieli infekcji); zmniejszyć ilość przyczyn, dla których ludzie chorują i biorą zwolnienia lekarskie; zmniejszyć obciążenie służby zdrowia (w ten sposób można wytłumaczyć dość agresywną politykę w dziedzinie szczepienia przeciw grypie); w końcu pozwolić mamom wcześniej posyłać dzieci do żłobka, przedszkola itp. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że szczepienia najwyraźniej dają sobie radę z ekonomicznym zadaniem. A może ma Pan inne zdanie?
JP: Tak oto doszliśmy do kolejnego sposobu oceny skuteczności szczepień – do oszczędności. Najpierw zaznaczę, że nie każdy zgodzi się z punktem widzenia, że uzasadnienie ekonomiczne stanowi priorytet. Wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację, w której na jednej szali znajduje się śmierć jednego małego dziecka, a na drugiej 2000 dorosłych, którzy będą musieli w związku z niedomaganiem pójść na zwolnienie chorobowe na tydzień. Rozważając pojęcia bezpośrednich wydatków finansowych oszczędniejsza będzie śmierć jednego dziecka. Jednak w większości współczesnych społeczeństw taki wybór będzie etycznie niedopuszczalny.
AR: Chodziło mi o co innego. Fatalne skutki może mieć praktycznie wszystko (a przecież szczepi się przeciw niewielkiemu spektrum zagrożeń), i dlatego nie ma sensu tego omawiać, gdyż przeciw wszystkiemu się nie zaszczepisz. Chociaż oczywiście nie przeczę, że szczepienia pomagają zmniejszyć również te wskaźniki. Jednak szczepienie stanowi ryzyko, może niewielkie, ale jednak. Oprócz tego wie Pan przecież, kiedy konkretnie zaczął spadać poziom śmiertelności i czy występuje tu korelacja ze szczepieniem.
JP: Uzasadnienie ekonomiczne przytaczają przede wszystkim producenci szczepionek i to oni muszą kierować się interesami ekonomicznymi (tak też postępują). Pytanie, czym kieruje się społeczeństwo. Na przykład wyroki sądowe orzekające odszkodowania dla rodzin, w których dzieci stały się niepełnosprawne na skutek szczepień, są wyższe niż odszkodowania, które otrzymują rodziny zmarłych, gdyż dziecko niepełnosprawne potrzebuje dożywotniej opieki. Dlatego przyjęcie tej ekonomicznej logiki okazuje się niełatwe. Jeśli zaś zająć się ściśle ekonomicznymi obliczeniami, to odpowiedź w wielu przypadkach zależy od długookresowego planowania finansowego.
W odpowiedzi na bezpośrednie pytanie: dwukrotne zaszczepienie szczepionkowym wirusem odry w krajach nietropikalnych radykalnie zmniejsza zachorowalność na „dziką” odrę, włącznie z lokalnym jej zanikiem. W zamian z ekonomicznego punktu widzenia uzyskujemy finanse na szczepienia, leczenie chorych na odrę (nawet według konserwatywnych wyliczeń – 10 procent wszystkich zaszczepionych), powikłania poszczepienne, niespecyficzny wpływ na zachorowalność (przy czym zarówno samej szczepionki, jak i tego, że brak „dzikiej” odry). Poza tym koszt szczepień wciąż wzrasta: przeciw odrze zaczynano szczepić jedną dawką, a teraz potrzebne są dodatkowo dwie dawki przypominające. Zwyczajnie brakuje nam danych pozwalających udzielić wyczerpującej odpowiedzi na pytanie, co jest bardziej kosztowne dla społeczeństwa. Jak to często bywa, w chwili, w której wszystko jest podliczone, okazuje się, że gdzieś popełniono błąd.
Oto zwykła ospa wietrzna, której powikłania są tak rzadkie, że szczepienia przeciw niej prowadzono właśnie pod sztandarem skuteczności ekonomicznej: w krajach o wysokiej wydajności pracy, jak twierdzili przedstawiciele przemysłu farmaceutycznego, bardziej opłaca się szczepić dziecko, niż dopuścić, by jedno z rodziców pielęgnowało je podczas choroby, odrywając się od wytwarzania dochodu narodowego. Naturalnie najpierw mówiono o jednej dawce szczepionki na całe życie. Jednak teraz wprowadzono już ponowne szczepienie i mówi się o odporności poszczepiennej dochodzącej do dziesięciu lat. W praktyce okazało się, że już po kilku latach straty ekonomiczne gwałtownie wzrosły: przypuszcza się, że w związku ze zmniejszoną cyrkulacją wirusa ospy wietrznej dorośli przestali otrzymywać uaktywniające bodźce immunologiczne i gwałtownie wzrosła liczba dorosłych chorujących na półpaśca wywoływanego przez tego samego wirusa. W USA, gdzie wprowadzono szczepienia przeciw ospie wietrznej, w grupie wiekowej powyżej 65 lat częstotliwość półpaśca wzrosła w okresie 1992–2010 o 39 procent.
I jeszcze słowo o agresywnej polityce szczepień przeciw grypie: o wielu kwestiach można dyskutować, ale werdykt medycyny dowodowej na temat szczepienia przeciw grypie jest znany: „Brak dowodów klinicznych na to, że szczepionki te wpływają na długość hospitalizacji, zwolnień lekarskich i częstotliwość zgonów”.
AR: Owszem, co do szczepienia przeciw grypie większość chyba już dawno wie, o co chodzi. Jednak wróćmy do odry. Nie całkiem rozumiem, co ma Pan na myśli, mówiąc o „niespecyficznym wpływie na zachorowalność” i co złego jest w tym, że brak „dzikiej” odry?
JP: Każda szczepionka (a ściślej mówiąc – również każda choroba) ma specyficzny i niespecyficzny wpływ na zdrowie człowieka oraz całej populacji. Specyficzny wpływ szczepionki przeciw odrze to jej wpływ na zakażenia, zachorowalność i śmiertelność w wyniku odry i jej powikłań. Niespecyficzny wpływ, będący nieoczywistym mechanizmem, polega na tym, jak zmienia się w związku z tą szczepionką zdrowie z innych powodów związanych pośrednio z diagnozą odry. Na przykład zaszczepieni ludzie mogą nie zarażać się i nie chorować na samą odrę, lecz w związku z tym być bardziej narażeni na ciężki przebieg innych infekcji, co zresztą potwierdzają badania. Nawet któraś szczepionka przeciw ospie wietrznej działa gorzej, jeśli zostanie podana wkrótce po szczepionce MMR (http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/12897314). Dodatkowo przeszkadzając w rozprzestrzenianiu się jednego wirusa, zwalniamy niszę ekologiczną dla innych patogenów.
Zbliżony temat: niejednokrotnie podnoszono tezę związku szczepionki przeciw odrze z autyzmem. Z jednej strony mówi się nam, że ten związek nie znalazł potwierdzenia, a z drugiej – od czasu do czasu wychodzą na jaw nieprzyjemne afery świadczące o tym, że oficjalne badania świadomie zatajają dane (https://www.youtube.com/watch?v=lnS-xJCG6i4).
W chwili obecnej, jak sądzę, znów nie mamy wystarczających danych, by pozytywnie lub negatywnie ocenić sumaryczny niespecyficzny wpływ szczepionki przeciw odrze. Mamy jednak wystarczająco dużo informacji, by w końcu zająć się tym zagadnieniem.
AR: Ciekawe, że szczepiąc przeciw chorobie, do organizmu sztucznie wprowadzamy patogen, by organizm „przechorował” go i wytworzył odpowiedź immunologiczną, jednak nie można tego nazwać pełnowartościową chorobą, gdyż patogen zazwyczaj wstrzykiwany jest od razu do organizmu, a nie dostaje się tam „naturalną” drogą przez śluzówki. Czy można jednoznacznie uznać, że zaszczepiony w ogóle nie choruje na odrę nawet w nieco zmienionej postaci?
JP: „Pełnowartościowa choroba” to termin automatycznie wartościujący fakt zachorowania. I znów nie jestem gotów a priori mówić o takiej wartości. Możemy jednak z pewnością powiedzieć, że choroba szczepionkowa w przypadku szczepionki przeciw odrze różni się od naturalnego zachorowania, i jak słusznie Pani zauważa, prędkość i miejsce zetknięcia z wirusem są inne, i sam wirus też jest inny. Rozsądniej jest uznać, że na skutek każdej szczepionki przeciw odrze człowiek przebywa infekcję szczepionkową lub chorobę, która z założenia w przypadku dwukrotnego powtórzenia powinna wywołać odporność na inną chorobę, jaką jest odra naturalna.
AR: Wydaje mi się, że może Pan skomentować twierdzenie (zostało ono opublikowane przez naszych szanownych medyków w czasopiśmie „Leczący lekarz”), że wieloskładnikowe szczepionki przeciw pięciu lub więcej infekcjom nie wywołują żadnego dodatkowego obciążenia organizmu dziecka, gdyż nasz układ odpornościowy jest przeznaczony do tego, by stykać się z mnóstwem czynników chorobotwórczych równocześnie, i dlatego te szczepionki są bezpieczne. Jaka jest Pańska opinia?
JP: W ramach sporu akademickiego można byłoby zwrócić uwagę wielce szanownych medyków na to, że nasz układ immunologiczny nastawiony jest na to, by likwidować zagrożenia wynikające z mnóstwa chorobotwórczych czynników równocześnie przy pomocy niespecyficznych czynników odporności, począwszy od spójnej powłoki skórnej i antybakteryjnych właściwości śliny oraz potu, kończąc na fagocytozie. Sytuacja, w której pięć różnych zakaźnych czynników chorobotwórczych przenika w sposób naturalny do organizmu w ilości wystarczającej, by uaktywnić uogólnioną specyficzną odpowiedź ze strony przeciwciał równocześnie na pięć czynników chorobotwórczych, teoretycznie wygląda na mało prawdopodobną – w każdym razie osobiście nigdy nie słyszałem o dziecku, które by równocześnie ostro chorowało na taką liczbę infekcji w naturalnej postaci. W rzeczywistości podczas zakażenia taką liczbą infekcji przypuszczałbym, że specyficzna odpowiedź immunologiczna będzie rozwijać się kolejno na każdy czynnik.
Na szczęście znajdujemy się w uprzywilejowanej pozycji w porównaniu ze średniowiecznymi scholastykami w sporze o liczbę aniołów na końcu igły szczepionkowej: można przeprowadzić badania zgodne ze standardami medycyny dowodowej – randomizowane, ślepe, z użyciem placebo – i uzyskać odpowiedzi na tego typu pytania.
Źródło:
http://eugenegp.livejournal.com/271874.html